sobota, 1 listopada 2014

Korpo diem...

Zasmarkana, z gilem do pasa i z opuchniętymi od płaczu oczami
- w takim stanie przyjechałam do Warszawy 
Był lipiec 1997

Z perspektywy czasu mogłabym pomyśleć
WTF!!! - Więc To Fantastycznie!
Czego tu ryczeć?
Ok, w Piotrkowie było fajnie, ale przecież tu też może być niczego sobie
Weź się kobieto w garść, rusz w miasto,
zwiedzaj, oglądaj, podziwiaj, czerp!
Kino, wystawy, teatr (wreszcie na miejscu!)
Wszystko na wyciągnięcie ręki
Pamiętam jedną ze szkolnych wycieczek do teatru
moja babcia była bardzo przejęta wyjazdem klasowym
z Piotrkowa AŻ do Łodzi 
chciała mi dać słoik z kapustą (akurat ugotowała) na drogę...
Ech, babcie... ;)

W każdym razie na wtedy moje życie legło w gruzach
Tak to niestety widziałam
a mój głos wewnętrzny nie był jeszcze
tak optymistyczny i wspierający
(często to ja musiałam go uspokajać)
Był głównie przestraszony i pełen obaw,
co zresztą udzielało się całej mnie
Boszzz, jaka ja byłam gupia
Tyle czasu zmarnować na strachy, lęki i obawy
Zamiast czerpać z życia pełnymi garściami
i korzystać z wolności,
bo przecież Piotrek miał się urodzić dopiero za cztery lata...
A Kuba, Jula i Zuzia jeszcze później
Czy naprawdę mądrość (choćby w śladowych ilościach)
musi przychodzić z wiekiem?
Dobrze, jeśli nie jest to wieko od trumny... ;)

Co ja mogłabym (po filologii polskiej) robić w tej Warszawie? - zastanawiałam się
Do radia nie pójdę, bo z pewnością do żadnego mnie nie przyjmą
przecież jestem taka beznadziejna,
lepiej nie ryzykować...

Napisałam CV i wysłałam w różne miejsca
- głównie do agencji reklamowych
Wymyślanie bzdur najróżniejszych
(co widać - za przeproszeniem - gołym okiem)
nigdy nie sprawiało mi kłopotu
pomyślałam więc - może by tak zostać kopirajterem?
Po kilku rozmowach kwalifikacyjnych
jedna z agencji była zainteresowana zatrudnieniem mnie,
ale któregoś dnia wieczorem przy kolacji
Krzysiek wspomniał, że w Unileverze (gdzie wtedy pracował)
poszukują asystentki w dziale badań rynkowych
Wysłałam więc swoje CV, później zaproszono mnie na rozmowę
i w ten sposób nie zostałam kopirajterem
- bo będąc żoną w młodym małżeństwie na dorobku
prozaicznie wybrałam posadę lepiej płatną 

Był styczeń 1998
W mroźny poniedziałkowy poranek stawiłam się w biurze na Wołoskiej
w ówczesnej siedzibie Unilevera
Dział badań rynkowych połączony był wtedy z działem mediów
miałam więc dwie szefowe
i w ogóle w całym dziale były same kobiety
Kiedy już przełamałyśmy pierwsze lody,
było super,
ale na samym początku...

Przydzielono mi biurko w głębi pokoju,
usiadłam przy nim
i przez następne trzy dni głównie usiłowałam nie płakać (zbyt głośno)
Poważnie
Zasypano mnie masą dziwacznie brzmiących informacji,
że tu są fajle - wiadomo (chyyy???) - do fajlowania dokumentów (chyyy???)
osobno adhoki, osobno kontiniusy (jw.)
a tamte dokumenty idą do treja, bo to inwojsy i mają swoje dedlajny (jw.)
Do tego jeszcze mejle, excel i tabelki budżetowe
Gdyby moja matematyczka dowiedziała się,
czym się zajmuję (mam tu na myśli dość znaczny budżet reklamowy firmy,
a właściwie pilnowanie dokumentacji, która go dotyczyła)
jak nic - padłaby na miejscu...
Bo z matematyki, to ja jestem głównie nieobliczalna
Ok, umiem rozróżnić plusy i minusy w danej sytuacji,
Chętnie się dzielę,
jako rodzina rozmnożyliśmy się niczego sobie,
no i czasem w sumie, to jest mi bez różnicy...
I to naprawdę wszystko, co w miarę umiem z matematyki
A tu nagle te tabelki do ogarnięcia
i tyle cyfr na raz...

I jak tu się nie popłakać?...
Matko, gdzie ja jestem???
I co ja tutaj robię???
To pytanie - jedynie pozornie natury lokalizacyjnej
miało towarzyszyć mi później przez lata
- będąc w rzeczywistości egzystencjalnym.
Na koniec okazało się fundamentalne na tyle,
że aby na nie odpowiedzieć,
musiałam znaleźć się tam, gdzie się znalazłam
Właśnie w tej korporacji, a nie w innej
i dokładnie w tym czasie,
który tam spędziłam...
ale o tym za chwilę
(didaskalia to moje drugie imię)

Praca pracą
ok, czasem było trudno
Jedna z moich szefowych... hmmm...
naprawdę nie miała łatwego charakteru
Były momenty, kiedy uważałam,
że należy mi się dodatek zdrowotny,
może nawet dożywotnia renta... ;)
Jednak przetrwałam :)

Kiedy urodził się Piotrek (2001)
twierdziłam, że po macierzyńskim nie wrócę już do UL
Ale akurat okazało się, że do działu mediów
(już wtedy słusznie oddzielonego od badań rynkowych)
potrzebna jest osoba na pół etatu
I to pół etatu mnie przekonało
Nie chciałam wybywać z domu na cały dzień
Kiedy cztery lata później urodził się Kuba
znów twierdziłam, że po macierzyńskim nie wracam do UL
Oczywiście łatwiej było mi wrócić do tego, co już znałam,
niż narażać się na stres związany z czymś nowym...
Zwłaszcza, że w międzyczasie awansowałam
najpierw na specjalistę, później na starszego specjalistę
(well, I'm not getting any younger ;)
Choć jak raz specjalistą w jakiejkolwiek dziedzinie
to nie za specjalnie się czuję...

Przyszedł jednak taki dzień,
kiedy moje ciało odmówiło posłuszeństwa
Przychodziłam do biura
i każda czynność była dla mnie niewyobrażalnym wysiłkiem
Czułam, że potrzebuję... czegoś
jakiejś zmiany, bo inaczej oszaleję
Siedziałam przy biurku i modliłam się, żeby COŚ się wydarzyło
W modlitwach zazwyczaj staram się nie ograniczać Stwórcy
moimi wizjami i pomysłami (a nuż dostanę więcej, niż proszę)
W najśmielszych snach jednak nie przypuszczałam,
że to COŚ okaże się aż tak spektakularne
Bo to wtedy dowiedzieliśmy się,
że spodziewamy się nie tylko trzeciego dziecka, ale i czwartego!
No takiej promocji to się nie spodziewałam ;)

Kiedy już byłam na zwolnieniu lekarskim
wiedziałam, że tym razem to już na pewno nie wrócę do firmy
Mówiąc żargonem korpo - inaf is inaf
Ale wiecie, jak to jest...
Kiedy już zbliża się czas podjęcia decyzji o tym, co dalej,
to znów ciągnie człowieka do tego, co już zna...
(a przynajmniej ja tak mam)
Kiedy UL miał siedzibę jeszcze na Domaniewskiej,
myślałam sobie - kurczę, miałabym teraz tak blisko
może wrócę tylko na trochę (echeś!),
żeby na spokojnie pomyśleć, co dalej...
I wtedy spotkałam się z Dżuścią,
która mi radośnie (bo dla niej to była dobra wiadomość) obwieściła,
że firma przenosi się w Aleje Jerozolimskie
Oho! To musi być znak! Znaczy się - mam nie wracać.
Jednak po jakimś czasie pomyślałam sobie,
że przecież tyle osób dojeżdża do pracy, to i ja mogę
ewentualnie...
przecież...
no w końcu to nie jest aż tak daleko
I wtedy zadzwoniła do mnie Iw,
z którą siedziałyśmy biurko w biurko
Wiadomości, które mi przekazała
dla wielu osób nie były radosne...
Rozwiązano nasz dział a ludzi zwolniono
C'est la vie...
Uznałam to za znak ostateczny,
że mój czas w UL dobiegł końca


Ci, którzy mnie znają, wiedzą,
że ja totalnie nie pasuję do korporacji
i na swojej drodze spotkałam wiele osób,
które też tak o sobie myślą
i pewnie tak właśnie jest, bo część z nich
z korporacji odeszła
i robią zupełnie inne rzeczy

Muszę przyznać (a nawet zrobię to bardzo chętnie),
że nie przetrwałabym tylu lat w klimatach korpo
gdyby nie Ludzie
Z wieloma z nich pozostaję w bliskich, serdecznych relacjach do dziś
Z kilkoma zawarłam przyjaźń na życie
i nawet nie chcę wyobrażać sobie swojego życia bez Nich
Może więc czasem trzeba nie posłuchać głosu serca
i zrobić coś wbrew sobie?

Gdybym jednak spróbowała swoich sił w radiu,
albo w tej agencji reklamowej
(bo przecież w radiu zobaczyliby jaka jestem beznadziejna
i szybko by mnie stamtąd wyrzucili) 
nie poznałabym tych wszystkich ludzi,
którzy teraz są dla mnie ważni

Wiem, poznałabym innych,
ale to na pewno nie byłoby to samo :)

Albo taka głupia rzecz jak palenie papierosów
No głupota straszna
Ale w ten sposób poznałam się z Madziare
na papierosie właśnie
czyli na dole, przed biurowcem,
gdzie puszczałyśmy z dymem papierosowym
wszystkie nasze frustracje pracowe
większość z nich zaśmiewając
- bo śmiech to doskonała technika przetrwania,
w korpo wg mnie wręcz nieodzowna
Czasem paliłyśmy w pokoju mojej szefowej
jej gabinet nazywaliśmy teatrem jaracza ;)

Stojąc na papierosie
chwilę po tym, kiedy się z Madziare poznałyśmy,
zaczęłyśmy rozmawiać (o czymś trzeba było) o tym,
że bardzo chciałybyśmy pojechać na wakacje,
bo potrzebujemy odpoczynku,
ale nasze koleżanki, z którymi miałybyśmy ewentualnie pojechać,
nie mogą się zdecydować...
Nie pamiętam, która z nas wpadła na pomysł,
że skoro one nie mogą się zdecydować,
a my już jesteśmy prawie spakowane,
to przecież należy to wykorzystać
i to ejesejpi (ASAP - as soon as possible -
czyli najszybciej jak się da...
nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się pozbyć
wieloletnich naleciałości korpo-językowych ;)
Tydzień później leżałyśmy obie na greckiej plaży
upajając się morzem, słońcem i mrożoną kawą
(Madziare opisała nasze wakacje dość szczegółowo
Jak tylko to znajdę, to opublikuję
I tu może się okazać, że w zestawieniu z tequilą sunrise,
mrożona kawa występowała jedynie w śladowych ilościach,
ale to było tak dawno temu, że już naprawdę nie pamiętam... ;)
Jeśli musiałam pracować w korporacji,
żeby poznać Madziare -
to proszę bardzo - any time
(obie już od dawna nie palimy ;)

No i nie tylko Madziare...
W kolejności alfabetycznej: Agata, AlDiMeola , pani Anitusia,
Blachosia, Dżuścia, Iw, KaBasia, Karo, Margo, NeBasia, Oleś, Rącza,
Sabę (jesteś moim Drogowskazem <3), Wesołosia
(oraz wszystkie osoby, które przyjdą mi do głowy
po opublikowaniu tego tekstu, o których zapewne pomyślę:
'O Boże, jak mogłam zapomnieć!')

To tylko niektóre z osób,
z którymi miałam przyjemność pracować
Nie dam rady wymienić wszystkich
Zresztą chyba nie ma takiej potrzeby
Dziś wiem, że każde spotkanie było po coś
I za każde z nich jestem wdzięczna

Lubię czasem wracać do tego tekstu. Chyba go sobie gdzieś zafajluję... ;)

PS Tu jest tłumaczenie 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz