Londyn przyjął mnie raczej chłodno
żeby nie napisać - mroźno
zimnem i deszczem
- czym chata bogata
na szczęście później było już tylko lepiej
o czym w telegraficznym skrócie donoszę:
Dzień 1 - środa, 13 kwietnia
rano zawiozłam Julę i Zuzię do przedszkola
po powrocie dopakowałam walizkę
i w dwie godziny byłam gotowa do wylotu
zamierzałam (jak zawsze) zabrać minimum rzeczy
i tylko te najpotrzebniejsze
jak to się stało, że (jak zawsze) ledwie się zmieściłam
w limicie piętnastu kilogramów
- pojęcia nie mam
to znaczy trochę mam
pasztet wegetariański (klik), który upiekłam dla Marty
i trzy keksy od Sowy - swoje ważyły
że nie wspomnę o wacikach
i innych takich rzeczach - równie niezbędnych
podróż przebiegła bez większych zakłóceń
jeśli nie liczyć tego,
że przegapiłam zjazd na Modlin
i musiałam zawracać
za to piloci spisali się na medal
i niczego nie przegapili
w czasie lotu czytałam:
- bardzo starej daty a jednocześnie tak bardzo na czasie
- tak przy okazji - to nieprawda, że utwór jest anonimowy
w 1927 roku napisał go Max Ehrmann
i kilka lat później złożył w formie życzeń świątecznych dla przyjaciół
następnie utwór trafił do gazetki parafialnej
publikowanej przez pastora anglikańskiego Starego Kościoła
pod wezwaniem Św. Pawła w Baltimore
(wybudowanego w 1692)
- tą drogą Desiderata dostała się do powszechnego obiegu
rozmowa niezwykle ciekawa
o tym, co jest ważne w życiu
kto ciekawy, niech sobie przeczyta cały wywiad tutaj (klik)
(normalnie wzięłabym jakiś kryminał,
ale powyższe pozycje pochodzą z listy lektur,
które mamy przeczytać na moduł: kompetencje osobiste)
a później słuchałam muzyki
po pewnym czasie znużona usnęłam
śniło mi się, że wlatujemy w ciemne chmury,
w których wstrząsają nami turbulencje
to mnie obudziło
nagle poczułam, jak samolot strasznie się trzęsie
i głośno było nie do wytrzymania
o mały włos nie chwyciłam nerwowo za rękę pana,
który siedział obok mnie
ze swoją żoną,
która zapewne nie byłaby zadowolona z tego,
że jakaś obca baba
wczepia się w jej męża
ze strachu przed turbulencjami
w tym momencie wyjrzałam przez okno
i z ulgą odkryłam, że to nie żadne turbulencje,
tylko wylądowaliśmy na lotnisku w Stansted
i dlatego jest głośno i trzęsie
bo jedziemy z dużą prędkością po płycie lotniska
odetchnęłam z ulgą
ufff... 13ty dzień miesiąca wcale nie musi być pechowy
z lotniska odebrał mnie Arshad - mąż Marci
i pomknęliśmy do Reading, gdzie mieszkają
dobrze, że nie było korków na autostradzie
bo nie mogłam się doczekać
kiedy wreszcie uściskam Marcię
tak dawno się nie widziałyśmy
radości powitalnej nie było końca
no i - rzecz jasna - nagadać się nie mogłyśmy
jak to my :)
długo nie aktualizowała mi się godzina w telefonie,
więc Marcia doradziła, żebym go wyłączyła i włączyła ponownie
co też bezrefleksyjnie uczyniłam
później wystarczyło tylko wpisać pin i już
wpisałam zatem
ale nie zadziałał
wpisałam drugi raz
i znów nie zadziałał
myślę sobie - co u licha...
i wtedy mnie olśniło
przypomniałam sobie, że jakiś czas temu
wymieniłam kartę sim
i przy tej okazji zmieniłam też numer pin
przypomniałam też sobie,
jak się cieszyłam, że wpisuję taki łatwy do zapamiętania numer
i że to niemożliwe, żebym go zapomniała
a jednak!
skupiłam się bardzo mocno
i po raz trzeci zaryzykowałam wpisanie pinu
no niestety po trzech nieudanych próbach
mój telefon postanowił się zablokować
na dalsze kontakty ze mną
strzelił focha i stwierdził,
że bez numeru puk nic z nim nie wskóram
oczywiście, że nie miałam przy sobie numeru puk
ba! - nie wiedziałam nawet,
gdzie należałoby go szukać u nas w domu
z tym 13tym jednak chyba coś jest na rzeczy...
zadzwoniłam do domu
i poprosiłam Piotrka, żeby poszukał koperty z numerem puk
pierwsze wskazane przeze mnie miejsce
okazało się pudłem
nie takim pudłem, w którym można cokolwiek znaleźć
tylko pudłem - pudłem
pojęcia nie miałam, gdzie tę kopertę wsadziłam
strzeliłam, że może w komodzie w sypialni
i rzeczywiście była tam!
fajnie, że nie trzeba było zrywać podłogi
ani nic z tych rzeczy
byłam uratowana
i mogłam pozostać w kontakcie ze światem
tym razem wpisałam taki pin, żeby już na pewno nie zapomnieć
chociaż na wszelki wypadek
chyba go sobie też zapiszę
muszę tylko pamiętać, gdzie... ;)
Dzień 2 - czwartek 14 kwietnia
cały dzień na pogaduchy
i próbę nadrobienia zaległości w tym względzie
no tak, żebyśmy się całkiem do woli nagadały
to chyba nigdy nie będzie
ale dobre i tyle
pogoda była dość ładna
zastanawiałyśmy się nawet, czy nie pojechać do Londynu
ale odłożyłyśmy to na piątek
tak miło,
kiedy nigdzie nie trzeba się spieszyć
kiedy można usiąść sobie z kawą/herbatą
i pobyć ze sobą
w niespiesznej śmiechorozmowie
a Madziare niemal była tu z nami
- bo od czego jest skype? :)
Dzień 3 - piątek 15 kwietnia
że też nie pojechałyśmy wczoraj do Londynu
dziś lało przez cały dzień
i nie był to wiosenny kapuśniaczek
lało tak, że chowałyśmy się z Martą
w najdalszych zakamarkach Camden Town
i tych najbardziej zadaszonych
przemokłyśmy do suchej nitki
temperatura wahała się między 3 a 4 stopnie
w połączeniu z deszczem
dało to mieszankę raczej mroźną
ale przynajmniej się nie spociłyśmy
always look on the bright side of life ;)
Dzień 4 - sobota 16 kwietnia
zimno zupełnie tak, jak wczoraj
ale za to mniej pada
koło południa zaatakowałyśmy Soho
w sensie poznawczym oczywiście
nikt przy tym nie ucierpiał
po południu byłyśmy w teatrze
na sztuce, którą napisał Chandler
(kto oglądał serial 'Friends' - ten wie, o kim mowa)
Matthew Perry - czyli
on też grał główną rolę
sztuka ciekawa
zainspirowana życiem prywatnym autora/aktora
gdyby była z nami Madziare
z pewnością czekałybyśmy po przedstawieniu
przy tylnych drzwiach
aż wyjdzie Matthew Perry
kolejka ludzi czekających na autograf i zdjęcie
była dość imponująca
jednak bez Madziare stanie na tyłach teatru to nie to samo,
więc w obliczu wszechprzejmującego zimna,
które przeszywało nas na wskroś
(zabrałam ze sobą tylko cienką kurtkę,
bo przecież powinna już być 'bloody' wiosna!)
pomaszerowałyśmy sobie dalej
żeby zdążyć zaatakować poznawczo pozostałe miejsca,
które miałyśmy w planie
Dzień 5 - niedziela 17 kwietnia
o nie, nie może być tak,
że kiedy jestem na Camden Town, to leje
korzystając więc z okazji, że świeciło piękne słońce
postanowiłam dać odpocząć od siebie Marci i Jej Rodzinie
i wybrałam się do Londynu sama ze sobą
zwykle w podróży zdaję się na Madziarę i na Marcię
albo na Krzyśka
(w zależności od tego, czy wyjazd jest babski, czy rodzinny)
tym razem musiałam polegać na sobie samej
trafiłam wszędzie, gdzie chciałam trafić
spacerowałam bez pośpiechu
wypiłam sama ze sobą kawę w kafejce,
w której dwa dni wcześniej siedziałam z Marcią
i przypomniałam sobie, że lubię spędzać ze sobą czas :)
a przy okazji okazało się,
że nie tylko sama nie zginę
ale i innym umiem wskazać drogę
jakaś zagubiona para zapytała,
jak dojechać z Camden Town do King's Cross
inna para chciała dojechać na lotnisko w Gatwick
tak się złożyło,
że umiałam im pomóc
mała rzecz, a cieszy
kiedy wracałam pociągiem do Reading
za oknem widziałam przepiękny zachód słońca
myślałam sobie o tym, jak fajne jest życie
kiedy się go zbytnio nie komplikuje
i w momencie, kiedy ta myśl przemknęła przez moją głowę
słońce zaświeciło prosto w moją twarz
to się nazywa oświecenie ;)
Dzień 6 - poniedziałek 18 kwietnia
łaziłyśmy po Reading
urocze miasteczko
i coś czuję, że będę tu bywała częściej :)
Dzień 7 - wtorek 19 kwietnia
łażenia po Reading ciąg dalszy
Reading to spore miasto
mniej więcej dwa razy większe
niż Piotrków Trybunalski
a wieczorem poszłyśmy sobie do greckiej restauracji
tzatziki smakowały prawie tak jak na Krecie
jestem tu już od tygodnia
jutro (dziś właściwie)
wracam do domu
i już tęsknię za Marcią
może latem uda nam się wyjechać
na nasze babskie wakacje
(szykuj się, Madziare :* )
a póki co walizkę czas pakować...
żeby nie napisać - mroźno
zimnem i deszczem
- czym chata bogata
na szczęście później było już tylko lepiej
o czym w telegraficznym skrócie donoszę:
Dzień 1 - środa, 13 kwietnia
rano zawiozłam Julę i Zuzię do przedszkola
po powrocie dopakowałam walizkę
i w dwie godziny byłam gotowa do wylotu
zamierzałam (jak zawsze) zabrać minimum rzeczy
i tylko te najpotrzebniejsze
jak to się stało, że (jak zawsze) ledwie się zmieściłam
w limicie piętnastu kilogramów
- pojęcia nie mam
to znaczy trochę mam
pasztet wegetariański (klik), który upiekłam dla Marty
i trzy keksy od Sowy - swoje ważyły
że nie wspomnę o wacikach
i innych takich rzeczach - równie niezbędnych
podróż przebiegła bez większych zakłóceń
jeśli nie liczyć tego,
że przegapiłam zjazd na Modlin
i musiałam zawracać
za to piloci spisali się na medal
i niczego nie przegapili
w czasie lotu czytałam:
- list Epikura do Menoikeusa
- bardzo starej daty a jednocześnie tak bardzo na czasie
- tak przy okazji - to nieprawda, że utwór jest anonimowy
w 1927 roku napisał go Max Ehrmann
i kilka lat później złożył w formie życzeń świątecznych dla przyjaciół
następnie utwór trafił do gazetki parafialnej
publikowanej przez pastora anglikańskiego Starego Kościoła
pod wezwaniem Św. Pawła w Baltimore
(wybudowanego w 1692)
- tą drogą Desiderata dostała się do powszechnego obiegu
- wywiad Jacka Żakowskiego z Leszkiem Kołakowskim
rozmowa niezwykle ciekawa
o tym, co jest ważne w życiu
kto ciekawy, niech sobie przeczyta cały wywiad tutaj (klik)
(normalnie wzięłabym jakiś kryminał,
ale powyższe pozycje pochodzą z listy lektur,
które mamy przeczytać na moduł: kompetencje osobiste)
a później słuchałam muzyki
po pewnym czasie znużona usnęłam
śniło mi się, że wlatujemy w ciemne chmury,
w których wstrząsają nami turbulencje
to mnie obudziło
nagle poczułam, jak samolot strasznie się trzęsie
i głośno było nie do wytrzymania
o mały włos nie chwyciłam nerwowo za rękę pana,
który siedział obok mnie
ze swoją żoną,
która zapewne nie byłaby zadowolona z tego,
że jakaś obca baba
wczepia się w jej męża
ze strachu przed turbulencjami
w tym momencie wyjrzałam przez okno
i z ulgą odkryłam, że to nie żadne turbulencje,
tylko wylądowaliśmy na lotnisku w Stansted
i dlatego jest głośno i trzęsie
bo jedziemy z dużą prędkością po płycie lotniska
odetchnęłam z ulgą
ufff... 13ty dzień miesiąca wcale nie musi być pechowy
z lotniska odebrał mnie Arshad - mąż Marci
i pomknęliśmy do Reading, gdzie mieszkają
dobrze, że nie było korków na autostradzie
bo nie mogłam się doczekać
kiedy wreszcie uściskam Marcię
tak dawno się nie widziałyśmy
radości powitalnej nie było końca
no i - rzecz jasna - nagadać się nie mogłyśmy
jak to my :)
długo nie aktualizowała mi się godzina w telefonie,
więc Marcia doradziła, żebym go wyłączyła i włączyła ponownie
co też bezrefleksyjnie uczyniłam
później wystarczyło tylko wpisać pin i już
wpisałam zatem
ale nie zadziałał
wpisałam drugi raz
i znów nie zadziałał
myślę sobie - co u licha...
i wtedy mnie olśniło
przypomniałam sobie, że jakiś czas temu
wymieniłam kartę sim
i przy tej okazji zmieniłam też numer pin
przypomniałam też sobie,
jak się cieszyłam, że wpisuję taki łatwy do zapamiętania numer
i że to niemożliwe, żebym go zapomniała
a jednak!
skupiłam się bardzo mocno
i po raz trzeci zaryzykowałam wpisanie pinu
no niestety po trzech nieudanych próbach
mój telefon postanowił się zablokować
na dalsze kontakty ze mną
strzelił focha i stwierdził,
że bez numeru puk nic z nim nie wskóram
oczywiście, że nie miałam przy sobie numeru puk
ba! - nie wiedziałam nawet,
gdzie należałoby go szukać u nas w domu
z tym 13tym jednak chyba coś jest na rzeczy...
zadzwoniłam do domu
i poprosiłam Piotrka, żeby poszukał koperty z numerem puk
pierwsze wskazane przeze mnie miejsce
okazało się pudłem
nie takim pudłem, w którym można cokolwiek znaleźć
tylko pudłem - pudłem
pojęcia nie miałam, gdzie tę kopertę wsadziłam
strzeliłam, że może w komodzie w sypialni
i rzeczywiście była tam!
fajnie, że nie trzeba było zrywać podłogi
ani nic z tych rzeczy
byłam uratowana
i mogłam pozostać w kontakcie ze światem
tym razem wpisałam taki pin, żeby już na pewno nie zapomnieć
chociaż na wszelki wypadek
chyba go sobie też zapiszę
muszę tylko pamiętać, gdzie... ;)
Dzień 2 - czwartek 14 kwietnia
cały dzień na pogaduchy
i próbę nadrobienia zaległości w tym względzie
no tak, żebyśmy się całkiem do woli nagadały
to chyba nigdy nie będzie
ale dobre i tyle
pogoda była dość ładna
zastanawiałyśmy się nawet, czy nie pojechać do Londynu
ale odłożyłyśmy to na piątek
tak miło,
kiedy nigdzie nie trzeba się spieszyć
kiedy można usiąść sobie z kawą/herbatą
i pobyć ze sobą
w niespiesznej śmiechorozmowie
a Madziare niemal była tu z nami
- bo od czego jest skype? :)
Dzień 3 - piątek 15 kwietnia
że też nie pojechałyśmy wczoraj do Londynu
dziś lało przez cały dzień
i nie był to wiosenny kapuśniaczek
lało tak, że chowałyśmy się z Martą
w najdalszych zakamarkach Camden Town
i tych najbardziej zadaszonych
przemokłyśmy do suchej nitki
temperatura wahała się między 3 a 4 stopnie
w połączeniu z deszczem
dało to mieszankę raczej mroźną
ale przynajmniej się nie spociłyśmy
always look on the bright side of life ;)
Dzień 4 - sobota 16 kwietnia
zimno zupełnie tak, jak wczoraj
ale za to mniej pada
koło południa zaatakowałyśmy Soho
w sensie poznawczym oczywiście
nikt przy tym nie ucierpiał
po południu byłyśmy w teatrze
na sztuce, którą napisał Chandler
(kto oglądał serial 'Friends' - ten wie, o kim mowa)
Matthew Perry - czyli
on też grał główną rolę
sztuka ciekawa
zainspirowana życiem prywatnym autora/aktora
gdyby była z nami Madziare
z pewnością czekałybyśmy po przedstawieniu
przy tylnych drzwiach
aż wyjdzie Matthew Perry
kolejka ludzi czekających na autograf i zdjęcie
była dość imponująca
jednak bez Madziare stanie na tyłach teatru to nie to samo,
więc w obliczu wszechprzejmującego zimna,
które przeszywało nas na wskroś
(zabrałam ze sobą tylko cienką kurtkę,
bo przecież powinna już być 'bloody' wiosna!)
pomaszerowałyśmy sobie dalej
żeby zdążyć zaatakować poznawczo pozostałe miejsca,
które miałyśmy w planie
Dzień 5 - niedziela 17 kwietnia
o nie, nie może być tak,
że kiedy jestem na Camden Town, to leje
korzystając więc z okazji, że świeciło piękne słońce
postanowiłam dać odpocząć od siebie Marci i Jej Rodzinie
i wybrałam się do Londynu sama ze sobą
zwykle w podróży zdaję się na Madziarę i na Marcię
albo na Krzyśka
(w zależności od tego, czy wyjazd jest babski, czy rodzinny)
tym razem musiałam polegać na sobie samej
trafiłam wszędzie, gdzie chciałam trafić
spacerowałam bez pośpiechu
wypiłam sama ze sobą kawę w kafejce,
w której dwa dni wcześniej siedziałam z Marcią
i przypomniałam sobie, że lubię spędzać ze sobą czas :)
a przy okazji okazało się,
że nie tylko sama nie zginę
ale i innym umiem wskazać drogę
jakaś zagubiona para zapytała,
jak dojechać z Camden Town do King's Cross
inna para chciała dojechać na lotnisko w Gatwick
tak się złożyło,
że umiałam im pomóc
mała rzecz, a cieszy
kiedy wracałam pociągiem do Reading
za oknem widziałam przepiękny zachód słońca
myślałam sobie o tym, jak fajne jest życie
kiedy się go zbytnio nie komplikuje
i w momencie, kiedy ta myśl przemknęła przez moją głowę
słońce zaświeciło prosto w moją twarz
to się nazywa oświecenie ;)
Dzień 6 - poniedziałek 18 kwietnia
łaziłyśmy po Reading
urocze miasteczko
i coś czuję, że będę tu bywała częściej :)
Dzień 7 - wtorek 19 kwietnia
łażenia po Reading ciąg dalszy
Reading to spore miasto
mniej więcej dwa razy większe
niż Piotrków Trybunalski
a wieczorem poszłyśmy sobie do greckiej restauracji
tzatziki smakowały prawie tak jak na Krecie
jestem tu już od tygodnia
jutro (dziś właściwie)
wracam do domu
i już tęsknię za Marcią
może latem uda nam się wyjechać
na nasze babskie wakacje
(szykuj się, Madziare :* )
a póki co walizkę czas pakować...
rozglądałam się z Misiem Paddingtonem, ale akurat go tu nie było ;) |
Reading wieczorem. Most nad Tamizą |
moja Marcia Kochana :* |
oświecenie w pociągu ;) |
słoneczne Camden Town - finally! |
ulubiony sklep Madziare na Camden. Ludzie, co tam się wyprawia... ;) |
w sklepie Disney'a |
księżniczka Marcia. właściwy człowiek na właściwym miejscu ;) |
I'll be there for you <3 |
a tak mi się skojarzyło z tą historią z pinem.... ;) |
a to zdjęcie, które zrobiła Madziare w ubiegłym roku. Well... Friends will be Friends :))) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz