środa, 20 kwietnia 2016

Poleciałam, ale dziś już wracam

Londyn przyjął mnie raczej chłodno
żeby nie napisać - mroźno

zimnem i deszczem
- czym chata bogata

na szczęście później było już tylko lepiej
o czym w telegraficznym skrócie donoszę:

Dzień 1 - środa, 13 kwietnia

rano zawiozłam Julę i Zuzię do przedszkola
po powrocie dopakowałam walizkę
i w dwie godziny byłam gotowa do wylotu

zamierzałam (jak zawsze) zabrać minimum rzeczy
i tylko te najpotrzebniejsze

jak to się stało, że (jak zawsze) ledwie się zmieściłam
w limicie piętnastu kilogramów
- pojęcia nie mam

to znaczy trochę mam
pasztet wegetariański (klik), który upiekłam dla Marty
i trzy keksy od Sowy - swoje ważyły
że nie wspomnę o wacikach
i innych takich rzeczach - równie niezbędnych

podróż przebiegła bez większych zakłóceń
jeśli nie liczyć tego,
że przegapiłam zjazd na Modlin
i musiałam zawracać

za to piloci spisali się na medal
i niczego nie przegapili

w czasie lotu czytałam:

  • list Epikura do Menoikeusa

- bardzo starej daty a jednocześnie tak bardzo na czasie


- tak przy okazji - to nieprawda, że utwór jest anonimowy
w 1927 roku napisał go Max Ehrmann
i kilka lat później złożył w formie życzeń świątecznych dla przyjaciół
następnie utwór trafił do gazetki parafialnej
publikowanej przez pastora anglikańskiego Starego Kościoła
pod wezwaniem Św. Pawła w Baltimore
(wybudowanego w 1692)
- tą drogą Desiderata dostała się do powszechnego obiegu

  • wywiad Jacka Żakowskiego z Leszkiem Kołakowskim

rozmowa niezwykle ciekawa
o tym, co jest ważne w życiu

kto ciekawy, niech sobie przeczyta cały wywiad tutaj (klik)

(normalnie wzięłabym jakiś kryminał,
ale powyższe pozycje pochodzą z listy lektur,
które mamy przeczytać na moduł: kompetencje osobiste)

a później słuchałam muzyki

po pewnym czasie znużona usnęłam
śniło mi się, że wlatujemy w ciemne chmury,
w których wstrząsają nami turbulencje

to mnie obudziło
nagle poczułam, jak samolot strasznie się trzęsie
i głośno było nie do wytrzymania

o mały włos nie chwyciłam nerwowo za rękę pana,
który siedział obok mnie
ze swoją żoną,
która zapewne nie byłaby zadowolona z tego,
że jakaś obca baba
wczepia się w jej męża
ze strachu przed turbulencjami

w tym momencie wyjrzałam przez okno
i z ulgą odkryłam, że to nie żadne turbulencje,
tylko wylądowaliśmy na lotnisku w Stansted
i dlatego jest głośno i trzęsie
bo jedziemy z dużą prędkością po płycie lotniska

odetchnęłam z ulgą

ufff... 13ty dzień miesiąca wcale nie musi być pechowy

z lotniska odebrał mnie Arshad - mąż Marci
i pomknęliśmy do Reading, gdzie mieszkają

dobrze, że nie było korków na autostradzie
bo nie mogłam się doczekać
kiedy wreszcie uściskam Marcię

tak dawno się nie widziałyśmy

radości powitalnej nie było końca
no i - rzecz jasna - nagadać się nie mogłyśmy
jak to my :)

długo nie aktualizowała mi się godzina w telefonie,
więc Marcia doradziła, żebym go wyłączyła i włączyła ponownie
co też bezrefleksyjnie uczyniłam

później wystarczyło tylko wpisać pin i już

wpisałam zatem
ale nie zadziałał

wpisałam drugi raz
i znów nie zadziałał

myślę sobie - co u licha...

i wtedy mnie olśniło

przypomniałam sobie, że jakiś czas temu
wymieniłam kartę sim
i przy tej okazji zmieniłam też numer pin

przypomniałam też sobie,
jak się cieszyłam, że wpisuję taki łatwy do zapamiętania numer
i że to niemożliwe, żebym go zapomniała

a jednak!

skupiłam się bardzo mocno
i po raz trzeci zaryzykowałam wpisanie pinu

no niestety po trzech nieudanych próbach
mój telefon postanowił się zablokować
na dalsze kontakty ze mną
strzelił focha i stwierdził,
że bez numeru puk nic z nim nie wskóram

oczywiście, że nie miałam przy sobie numeru puk
ba! - nie wiedziałam nawet,
gdzie należałoby go szukać u nas w domu

z tym 13tym jednak chyba coś jest na rzeczy...

zadzwoniłam do domu
i poprosiłam Piotrka, żeby poszukał koperty z numerem puk

pierwsze wskazane przeze mnie miejsce
okazało się pudłem
nie takim pudłem, w którym można cokolwiek znaleźć
tylko pudłem - pudłem

pojęcia nie miałam, gdzie tę kopertę wsadziłam

strzeliłam, że może w komodzie w sypialni

i rzeczywiście była tam!

fajnie, że nie trzeba było zrywać podłogi
ani nic z tych rzeczy

byłam uratowana
i mogłam pozostać w kontakcie ze światem

tym razem wpisałam taki pin, żeby już na pewno nie zapomnieć
chociaż na wszelki wypadek
chyba go sobie też zapiszę

muszę tylko pamiętać, gdzie... ;)

Dzień 2 - czwartek 14 kwietnia

cały dzień na pogaduchy
i próbę nadrobienia zaległości w tym względzie

no tak, żebyśmy się całkiem do woli nagadały
to chyba nigdy nie będzie
ale dobre i tyle

pogoda była dość ładna
zastanawiałyśmy się nawet, czy nie pojechać do Londynu
ale odłożyłyśmy to na piątek

tak miło,
kiedy nigdzie nie trzeba się spieszyć
kiedy można usiąść sobie z kawą/herbatą
i pobyć ze sobą
w niespiesznej śmiechorozmowie

a Madziare niemal była tu z nami
- bo od czego jest skype? :)

Dzień 3 - piątek 15 kwietnia 

że też nie pojechałyśmy wczoraj do Londynu

dziś lało przez cały dzień
i nie był to wiosenny kapuśniaczek

lało tak, że chowałyśmy się z Martą
w najdalszych zakamarkach Camden Town
i tych najbardziej zadaszonych

przemokłyśmy do suchej nitki

temperatura wahała się między 3 a 4 stopnie
w połączeniu z deszczem
dało to mieszankę raczej mroźną

ale przynajmniej się nie spociłyśmy

always look on the bright side of life ;)

Dzień 4 - sobota 16 kwietnia

zimno zupełnie tak, jak wczoraj
ale za to mniej pada

koło południa zaatakowałyśmy Soho

w sensie poznawczym oczywiście
nikt przy tym nie ucierpiał

po południu byłyśmy w teatrze
na sztuce, którą napisał Chandler
(kto oglądał serial 'Friends' - ten wie, o kim mowa)
Matthew Perry - czyli
on też grał główną rolę

sztuka ciekawa
zainspirowana życiem prywatnym autora/aktora

gdyby była z nami Madziare
z pewnością czekałybyśmy po przedstawieniu
przy tylnych drzwiach
aż wyjdzie Matthew Perry

kolejka ludzi czekających na autograf i zdjęcie
była dość imponująca

jednak bez Madziare stanie na tyłach teatru to nie to samo,
więc w obliczu wszechprzejmującego zimna,
które przeszywało nas na wskroś
(zabrałam ze sobą tylko cienką kurtkę,
bo przecież powinna już być 'bloody' wiosna!)
pomaszerowałyśmy sobie dalej
żeby zdążyć zaatakować poznawczo pozostałe miejsca,
które miałyśmy w planie

Dzień 5 - niedziela 17 kwietnia

o nie, nie może być tak,
że kiedy jestem na Camden Town, to leje

korzystając więc z okazji, że świeciło piękne słońce
postanowiłam dać odpocząć od siebie Marci i Jej Rodzinie
i wybrałam się do Londynu sama ze sobą

zwykle w podróży zdaję się na Madziarę i na Marcię
albo na Krzyśka
(w zależności od tego, czy wyjazd jest babski, czy rodzinny)

tym razem musiałam polegać na sobie samej

trafiłam wszędzie, gdzie chciałam trafić
spacerowałam bez pośpiechu
wypiłam sama ze sobą kawę w kafejce,
w której dwa dni wcześniej siedziałam z Marcią
i przypomniałam sobie, że lubię spędzać ze sobą czas :)

a przy okazji okazało się,
że nie tylko sama nie zginę
ale i innym umiem wskazać drogę

jakaś zagubiona para zapytała,
jak dojechać z Camden Town do King's Cross

inna para chciała dojechać na lotnisko w Gatwick

tak się złożyło,
że umiałam im pomóc

mała rzecz, a cieszy

kiedy wracałam pociągiem do Reading
za oknem widziałam przepiękny zachód słońca

myślałam sobie o tym, jak fajne jest życie
kiedy się go zbytnio nie komplikuje

i w momencie, kiedy ta myśl przemknęła przez moją głowę
słońce zaświeciło prosto w moją twarz

to się nazywa oświecenie ;)

Dzień 6 - poniedziałek 18 kwietnia

łaziłyśmy po Reading

urocze miasteczko

i coś czuję, że będę tu bywała częściej :)

Dzień 7 - wtorek 19 kwietnia 

łażenia po Reading ciąg dalszy

Reading to spore miasto

mniej więcej dwa razy większe
niż Piotrków Trybunalski

a wieczorem poszłyśmy sobie do greckiej restauracji

tzatziki smakowały prawie tak jak na Krecie

jestem tu już od tygodnia
jutro (dziś właściwie)
wracam do domu

i już tęsknię za Marcią

może latem uda nam się wyjechać
na nasze babskie wakacje
(szykuj się, Madziare :* )

a póki co walizkę czas pakować...

rozglądałam się z Misiem Paddingtonem, ale akurat go tu nie było ;)


Reading wieczorem. Most nad Tamizą



moja Marcia Kochana :*

oświecenie w pociągu ;)
słoneczne Camden Town - finally! 
ulubiony sklep Madziare na Camden. Ludzie, co tam się wyprawia... ;)
w sklepie Disney'a

księżniczka Marcia. właściwy człowiek na właściwym miejscu ;)

I'll be there for you <3



a tak mi się skojarzyło z tą historią z pinem.... ;)
a to zdjęcie, które zrobiła Madziare w ubiegłym roku. Well... Friends will be Friends :)))

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz