poniedziałek, 18 maja 2015

Długa historia o krótkich wakacjach - część I

Kiedy wróciłyśmy z naszej pierwszej Krety (wrzesień, 2002)
nasza koleżanka napisała do nas w mailu:


'Moje kochane, zrelaksowane, opalone, wypoczęte boginie Krety!
Gdzie, co, jak i kiedy?
Proszę o relację
Ile tzatziki zjadłyście, ile ośmiornic, co na deser i co z dietami
Kto Wam targał walizki, kogo ratował ratownik,
na którym cmentarzu zabłądziłyście
i kogo poznałyście
Jakiego koloru jest piasek, czy morze śmierdzi rybami,
czy mówicie już po grecku
i czy spotkałyście Greka Zorbę...'

A Madziare odpowiedziała w kilku słowach... ;)
(zróbcie sobie kawę, albo herbatę - najlepiej od razu do termosu ;)

*      *      *
no tak, Mari udaje zapracowaną, więc zostawiła w moich sprawnych łapkach kwestię opisu, jak było na Krecie...
gdybym się minęła z prawdą za bardzo, albo czegoś nie dopowiedziała, Mari czuwa... ;)
Uwaga! Będzie długo, więc idź najpierw do łazienki, zrób sobie herbatkę (kiedy już z łazienki wyjdziesz) i do lektury!

Zacznę tradycyjnie, czyli od początku...

najpierw Mari myślała, że niedziela jest w poniedziałek i że wylot w niedzielę o 5 rano oznacza tak naprawdę wyjazd w poniedziałek o 5 rano.
na szczęście zapytała wcześniej, czy to z soboty na niedzielę, czy z niedzieli na poniedziałek...

możesz sobie wyobrazić, jaki mi przed oczami stanął widok - ja o 3 rano w niedzielę pod blokiem Mari demoluję klatkę schodową, żeby się do niej dostać, buciorem typu sandał rozwalam drzwi, łapię niepoprasowane ciuchy i walizkę, wypycham Mari przez okno i zmuszam do spakowania się w taksówce

na szczęście pytanie padło na kilka dni przed wyjazdem, więc nie mogłam się obśmiać z Mari tak, jak ona to zrobiła parę dni później, ale o tym w dalszej części tej fascynującej opowieści...

troszku nieprzytomne zapakowałyśmy się do samolotu
Mari miała małego cykora, ale zaraz jej przeszło, bo w końcu pokonałam nieśmiałość i obawy, że mogę zostać posądzona o alkoholizm i wyciągnęłam z bagażu podręcznego dwie plastikowe flaszeczki, których zawartość została spreparowana przez moją rodzicielkę. Danuta - jak wiesz - też się zawsze denerwuje w samolotach, więc 'miesza'. Owa mieszanina była mocna, chociaż Mari twierdziła inaczej. I bardzo nam się humorki poprawiły w trakcie podróży.

Chichotałyśmy głupkowato i ogólnie zwracałyśmy uwagę współpasażerów, którzy zapewne już zaczynali się modlić, żebyśmy nie były w tym samym hotelu, co oni...
było dużo niebieskiego i białego, a później już było lądowanie. No i dobrze, że podróż była krótka, bo flaszeczki zrobiły się bardzo puste...

Zakwaterowali nas w bardzo prostym hoteliku z mikroskopijnym basenikiem, na widok którego Mari nieco zrzedła mina, ale w sumie na co nam był basen, skoro morze o parę kroków dalej?
Na dzień dobry zepsułam okno, które przestało się zamykać i otwierać (co bywa ważne, jeśli się jest na parterze), a Mari starła kurze i wypakowała swoje ściereczki i gąbeczki.
Właściciel hotelu uśmiechając się podejrzanie wyjaśnił nam, że leżaki / parasole przy wyjściu na plażę są płatne, ale za to kiedy pójdziemy pod drzewa, to sobie tam możemy leżeć za darmo...
jakaż ta natura szczodra!

Wskoczyłyśmy w kostiumy, zostawiłyśmy płetwy pod stołem, ręczniki i aparat w dłoń i huzia na plażę! A na plaży wieje... fale bałwaniaste... chmurki na niebie leniwie się przewalają...
niewiele rozmyślając nad konsekwencjami naszych poczynań, walnęłyśmy się pod parasolem i wmawiając sobie, że jest cieplutko, mimo że gęsia skórka od wiatru stała jak pułk żołnierzy na baczność, radośnie zaczęłyśmy przysypiać, mrucząc leniwie, że jest zajebiście.

Obudziłyśmy się po dość długim czasie, cień parasola wrednie się przesunął, pozostawiając nasze ciała na pastwę promieni UV...

Trochę zraczone poszłyśmy do pokoju, gdzie Mari doznała szoku, kiedy przejrzała się w lustrze
i została ochrzczona wdzięcznym imieniem Pocahontas...

Przygotowałyśmy się do wyjścia i na plaży zaczęłyśmy szukać tawerny, w której stołował się mój papa, bo na czym, jak na czym, ale na jedzeniu, to się Stefan zna.

Z uporem maniaka szukałam 'fried octopus' (zwany tam 'oktapus' - zboczony naród, mówię Ci!)
ale nie znalazłam... pierwsza kolacja była taka sobie, bo ja się obżarłam wbrew sobie tłustym, lecz zmacznym czymś, co się nazywa mousaka (taka ichnia lasagne) a Mari trzymała fason za pomocą sałatki greckiej, czym wprawiła mnie w kompleksy. Tequila sunrise z mirindą zamiast soku pomarańczowego, to jednak nie było to, więc nie poszłyśmy tam już więcej.

Drugiego dnia, mimo dość namacalnych i widocznych skutków opalania dnia poprzedniego, kontynuowałyśmy ten proceder zaraz po zebraniu zapoznawczym, czyli wykładzie pani rezydentki
'co/gdzie/kiedy' oraz wysłuchaniu skarg, że w pokoju nr 3...
Zapisałam się na wycieczkę na Santorini i pobiegłyśmy na plażę.
Wciąż wiało, wciąż bałwany na morzu się bałwaniły i ja też musiałam spróbować!
Mari na razie była twarda jak skała Madagaskaru i nie chciała zamoczyć więcej niż stopę, mimo że woda była ciepluteńka. Dorobiłyśmy jeszcze nasze oparzenia słoneczne do tego stopnia, że miałam wieczorem problem z założeniem stanika a Mari myślała, że jej wywiało bębenek z ucha razem z trąbką.

Wieczorem postanowiłyśmy zwiedzić drugi kraniec plaży. I była to jedna z lepszych decyzji!
Trafiłyśmy do uroczej tawerny o nazwie 'Tropical' (były trzy tawerny koło siebie, ale tylko w tej siedzieli goście, więc postanowiłyśmy się tam zadekować - i tak już nam zostało...)
W tawernie kelnerem był uroczy, acz wertykalnie upośledzony (jak większość Greków) Kosta, który przyniósł nam najlepsze na świecie smażone cukinie i jeszcze lepsze omlety oraz tequile sunrise z dużą ilością parasolek, mieszadełek w kształcie gołych facetów i papug na patyku (sama zobaczysz, jeśli zdjęcia wyszły).

Spojrzałyśmy z Mari na siebie, na morze pieniące się parę kroków dalej za ekranem chroniącym od wiatru i na nasze urocze drinki - no czyż mogło być lepiej???!!!
dolce vita po prostu...

Nieco zbite z tropu trzeźwości wracałyśmy sobie spokojnie plażą do hotelu, ale coś nas tknęło
(pewnie wiatr) i zboczyłyśmy w uliczkę w stronę miasta - następna dobra decyzja!
Weszłyśmy sobie do obiecująco wyglądającej knajpki o nazwie 'Mystery' (co wg Mari oznacza, że są tam same mistery) - było tam niezmiernie uroczo: jedna sala z antykami do oglądania w świetle świec (w tym stół w kształcie skorpiona - brrr! i nimfa błotna o urodzie nadpobudliwej mątwy na obrazie ściennym), druga sala klubowa z fotelami i trzecia, nasza ulubiona - czyli ogródek z fontanną, rybkami, stolikami z beczek i rzecz najważniejsza: huśtawka ogrodowa!!! cała nasza!!! :))

Kelnerka poczuła się nieswojo, kiedy poprosiłyśmy o 'sex on the beach', więc przysłała szefa, który okazał się wysokim i całkiem przystojnym panem około 40tki, który kazał nam powiedzieć, jaki sex chcemy - czy ma być słodki, czy mocny itd...

W końcu dostałyśmy, cośmy chciały, a przy wyjściu pan nam zapowiedział, że 'I owe you', co wzięłyśmy na dobrą monetę ;)

Nastawiłam sobie budzik na 5.30 rano (zbiórka na wycieczkę na Santorini o 6.20) i poszłyśmy spać. Ledwo zwlokłam się z łóżka, ochlapałam spaloną słońcem facjatę, budząc  przy okazji Mari (która odmówiła podróżowania promem, więc na wycieczkę się nie wybierała) i wyszłam na miejsce zbiórki.

Siedziałam tam i siedziałam, słońce zaczęło wschodzić, zimno było, niedopite pary wracały do hotelowych łóżek (przeważnie nie swoich), zaczęły jeździć śmieciarki i inne pojazdy użyteczności publicznej, a autobusu jak nie było, tak nie było.

Zapiał kur i zaczęłam się wkurzać na cholernych Greków, co to nie wiedzą co to punktualność... nagle coś mnie tknęło i sprawdziłam datę na rezerwacji - 8. września...
data w komórce - 7. września... no tak, wstałam o jeden dzień za wcześnie...

Myślałam, że Mari zmoczy piżamkę ze śmiechu, kiedy mnie zobaczyła...
wypomina mi do dzisiaj, że myślałam, że dzisiaj jest jutro... ale sama nie pamięta, jak to chciała polecieć o dzień za późno... ;-P
uśmiałyśmy się i poszłyśmy jeszcze spać

Scenariusz dnia poprzedniego się powtórzył, tyle że zamiast morza wybrałyśmy basenik hotelowy, bo można się było schować przed wiatrem i słońcem pod rośliną, co to u nas rośnie jako doniczkowa a u nich jest zwykłym drzewem...

Oczywiście później była nasza tawerna z Kostą, kurze souvlaki Mari i smażone kalmary dla Madzi plus nieodzowne cukinie i oczywiście mniam-tzatziki!

Następnego dnia znowu budzik zadzwonił po piątej i miałam deja vu, ale tym razem autobus przyjechał...

Najpierw 4 godziny promem na wyspę, cudowne słońce, wiatr - siódemka, zdjęcia wschodu słońca nad portem, ucieczka przed Polakami. W międzyczasie poznałam uroczą Czeszkę z synem, którzy się niezmiernie ucieszyli, że po paru dniach konwersowania wyłącznie z Niemcami, mogą sobie pogwarzyć w ludzkim języku. Po dwóch godzinach dostałam wizytówkę i musiałam przyrzec, że jak tylko będę w Pradze, to się skontaktuję i pójdziemy na piwo. Super ludzie!

Santorini jest piękne - jak na pocztówkach całkiem - miasteczka z małych, białych, przyklejonych do siebie nawzajem domków przypominających zamki z piasku, albo gniazda termitów na urwiskach i klifach, wiszące ileś tam setek metrów nad morzem.
Dzwony, niebieskie kopuły kościołów, tysiące maleńkich sklepików z czadową i drogą biżuterią, osiołki, przyjazne koty, różowe surfinie i spiekota straszna.

Wyrobiłam prawie dwie klisze, bo tyle było fajnych widoków.
Powrót z Santorini był nieco męczący, bo nie wzięłam książki, ponieważ chciałam sobie pomyśleć
o życiu i całej reszcie, patrząc romantycznie na niezmienność morza, ale za to nie pomyślałam, że w nocy jest ciemno i gówno widać, a nie morze... tak więc zmarznięta, stęskniona i głodna (straszne ochłapy w kantynie promowej) chciałam znaleźć sobie jakiś przytulny fotelik pod pokładem - na drzemkę. Niestety chmary Niemców i Francuzów były szybsze...

Został tylko pokład, więc walnęłam się jak lump mostowy na plastikowej ławeczce.
Od totalnego wychłodzenia organizmu wyratował mnie brutalny głos męski: 'nie śpij, qrva!'
Już się przestraszyłam, żę to do mnie, ale to tylko pan jakiś do swej małżonki tak się uroczo zwracał. Kocham Polaków po prostu...

Po 23ciej wróciłam ledwo przytomna w hotelowe pielesze i próbowałam dokonać aktu spania.
Niestety jakiś idiota nienormalny postawił pod naszym oknem samochód, nie wyłączył silnika i gdzieś sobie poszedł...

No szczyt! hałas hałasem, ale zaczęło śmierdzieć, więc Mari w bojowym nastroju i piżamce wypadła na ulicę, coby samochód wyłączyć, ale tylko zatrąbiła. Wyłonił się z balkonu jakiś chłopak i zaczął brzdąkać, że on tak tylko na chwilę. Zlazł po dziesięciu minutach (samochód był na chodzie co najmniej pół godziny już) i zaczął się awanturować, że jesteśmy upierdliwe i że tu się zaczyna żyć po 23ciej a jak jesteśmy z Polski, to jedźmy do Niemiec na wakacje, bo tam się chodzi spać wcześnie.
Zatkało mnie, więc powiedziałam tylko 'fuck off' i poszłam, a chciałam: 'you stupid goat-shagger! go and wash yourself before you'll go to the resort to meet all those old german ladies that like to spank such naughty little boys! maybe they will pay you enough to buy a car that doesn't suck as you do!'. No ale zawsze dobre riposty przychodzą post factum...

Następnego dnia w końcu się wyspałyśmy i właściwie następne dni upływały nam na boskiej błogości na plaży, w morzu, na plaży, znów w morzu, na naszym balkoniku, na ulicy w miasteczku, w barze 'Mistery' i oczywiście w naszej ulubionej tawernie...

(koniec części pierwszej)
_________________________________________________________

ufff... Madziare, ja Cię błagam, Ty zacznij używać polskich znaków!!! :D
Druga część niedługo, kiedy dopiszę wszystkie brakujące ą ę ś ź ć ń itd...
bo jest różnica, kiedy się pisze na przykład wyraz 'woda' z polskimi znakami i bez
jedna mała kropka, a całkowicie zmienia skład procentowy ;)

Przeczytałam to, co napisała Madziare,
przypomniałam sobie tamte wakacje i mam kilka spostrzeżeń:
Po pierwsze: Madziare, Woody Allen powinien chyba odpalić Ci coś za tytuł swojego filmu
'Życie i cała reszta' - Ty to pierwsza powiedziałaś!
film wszedł na ekrany rok później
(no chyba, że Ty i Woody pomyśleliście o tym dokładnie w tej samej chwili,
co przecież też się zdarza ;)
Po drugie: piszesz o kliszach! - te wakacje były ze sto lat temu ;)
Po trzecie: byłyśmy w łóżkach o 23ciej??? NAPRAWDĘ???
W GRECJI??? LATEM???
ten facet z włączonym samochodem przytrafił nam się po to,
żebyśmy już nigdy nie popełniły podobnego błędu

i rzeczywiście - już więcej nam się to nie przydarzyło
w końcu babskie wakacje to wakacje, a nie OIOM
od tamtej pory na wyjazdach wyciskamy dnie i noce
do ostatniej kropli słońca i księżyca ;)

raptem kilka kilogramów temu... ;)
wrzesień 2002
uwielbiam to zdjęcie. Madziare zrobiła je przez szybkę okularów przeciwsłonecznych 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz